"Ze mną się nie napijesz?", "Jest okazja, trzeba się napić!" O tym, że świętowaniu Bożego Narodzenia nie musi towarzyszyć alkohol, rozmawiamy z Kazimierzem Mazurkiem, psychologiem, terapeutą uzależnień, wieloletnim kierownikiem oddziału odwykowego. Wyraźnie widać, że w ostatnich latach pojawia się coraz więcej możliwości przeżywania imprez „na trzeźwo”. Jest coraz szerszy wybór piw i win bezalkoholowych, co jest na pewno w jakiś sposób odpowiedzią na potrzeby konsumentów. Jak wygląda obecnie sytuacja spożywania alkoholu w Polsce – czy ten problem zmniejsza się, czy też nie?
Nie znam statystyk, ale z pewnością zaostrzył się problem picia alkoholu przez ludzi młodych. Inicjacja alkoholowa zaczyna się bardzo wcześnie. Zdarza się, że uzależnione są osoby nastoletnie. Kiedyś alkoholik w wieku lat 30 nazywany był “małolatem”, a teraz ta granica bardzo się przesunęła. Dorośli rzeczywiście piją mniej i bardziej kontrolowanie. Ale młodzież potrafi pić alkohol na długiej przerwie między lekcjami. Zapewne, gdybym spytał w jakiejś szkole podstawowej, ile dzieci nie miało w ogóle kontaktu z alkoholem, to byłby znikomy odsetek.
Poza tym, że granica wiekowa inicjacji alkoholowej potrafi być naprawdę wczesna, to pijemy wciąż bardzo dużo – blisko 12 litrów alkoholu na osobę. I liczba ta dotyczy czystego alkoholu, nie wlicza się tu chociażby np. alkoholu produkowanego domowymi sposobami. Przecież kiedy pójdzie się do marketu, sprzęt, składniki na taki domowy, nielegalnie robiony alkohol są dostępne właściwie od ręki.
Choć wydawałoby się, że obecnie, przy tak szerokim dostępie do wiedzy, jest już powszechnie wiadome, że jest to substancja toksyczna.
Tak, rzeczywiście nasza wiedza na ten temat jest coraz szersza, mówi się o toksycznym działaniu alkoholu. Jednak bardzo szybko uruchamia się w nas taki mechanizm obronny: “Ale przecież to mnie nie dotyczy, ja nie jestem alkoholikiem”. A więc z jednej strony mamy wiedzę, ale z drugiej – tłumaczymy się sami przed sobą.
Zmienił się też styl picia. Zdecydowanie mniej alkoholu pije się w pracy. Ale człowiek jest przewrotny – pomyśli wracając do domu, że wytrzymał bez picia 8 czy 12 godzin i że “musi to sobie odbić”.
Ponadto – przenieśliśmy się z piciem do domu. Również dlatego, że za picie w plenerze grozi mandat. Kolejna sprawa, że kiedyś picie w samotności było jakimś synonimem problemu alkoholowego. Dzisiaj już nikogo nie dziwi, że człowiek wraca do domu, otwiera laptopa, stawia piwo i się relaksuje. Zmienił się styl życia, zachowania i picia także.
Kiedy o tym rozmawiamy, przypomina mi się jak u moich znajomych w rodzinie były urodziny dziecka, trzyletniej dziewczynki. Dorośli siedzieli przy swoim stole, dzieci przy swoim, w innym pomieszczeniu – ale i tu i tu był do picia w kieliszkach szampan. Oczywiście – dla dzieci bezalkoholowy, ale nadal napój w kieliszkach. Czego to uczy te dzieci? Że jak jest okazja, to jest i alkohol.
Dlaczego tak się dzieje?
Odpowiem trochę przewrotnie. Gdybym był alkoholikiem, a pani wyjęłaby na stół pustą butelkę po wódce i napełniła ją na moich oczach wodą z kranu – dla mnie to nie będzie woda z kranu. Człowiek chory widzi wódkę, myśli o alkoholu, o napiciu się. Znam takiego alkoholika – musiałem wyłączyć telewizor, gdy pokazywała się reklama alkoholu, bo tak źle zaczynał się czuć.
Alkohol jest też towarem bardzo łatwo dostępnym. W mojej miejscowości jest ok. 27 tys. mieszkańców i kilkadziesiąt punktów, w których można kupić alkohol. Nie mówiąc o tym, że właściwie alkohol jest dostępny 24 godziny przez 7 dni w tygodniu, np. na stacji benzynowej. Kiedy idzie się do marketu, jedna butelka alkoholu kosztuje 25 zł, ale jak weźmie się dwie, to kosztują 22. Czemu to ma służyć? Raczej nie propagowaniu odpowiedzialnego picia. To jest po prostu dobry biznes. A żeby nikt nie krzyczał, że to nie w porządku, to można się zasłonić od czasu do czasu zrobieniem czegoś dobrego, prawda? Może jakaś kampania społeczna…
Przykładu nie trzeba daleko szukać. Kilka tygodni temu nagłośniona została kampania jednej z marek browarniczych, która pod hasłem „jesteśmy na Ty przy wspólnym stole” zachęca do zbierania funduszy na posiłki dla potrzebujących i ma edukować w kwestii niemarnowania żywności. Kampania spotkała się z bardzo różnym odzewem. W komentarzach w mediach społecznościowych pojawiają się historie osób, które pamiętają, jak w ich domach także Święta były „zakrapiane” i wcale takich rodzinnych spotkań nie wspominają pozytywnie. Z czym mierzą się w dorosłym życiu osoby, które doświadczyły problemu alkoholowego w swojej rodzinie jako dzieci?
Choroba alkoholowa nie jest chorobą w pewien sposób dziedziczną, ale mogą mieć na nią wpływ czynniki genetyczne, psychologiczne, socjologiczne. Zdarza się bardzo często, że np. chłopak, który jako dziecko uciekał z matką z domu w święta, bo pijany ojciec się awanturował – zarzeka się, po tym, czego doświadczył, że sam nigdy do czegoś takiego nie dopuści. Niestety wiele razy zdarza się, że robi dokładnie to samo. A dziewczyna – że wychodzi za mąż za alkoholika.
Jedne z badań amerykańskich pokazały, że jeśli w rodzinie przynajmniej jeden rodzic miał problem z alkoholem, wśród dzieci z takich rodzin ponad 10% także miało później problem z alkoholem. A w rodzinach, gdzie tego problemu nie było, współczynnik wynosił nieco ponad 1%. Jest to znaczna różnica.
Dziewczyny z rodzin, gdzie był obecny alkohol, wiążą się nierzadko z alkoholikami. Dlaczego? Bardzo często mają nadzieję, że ich miłość sprawi, że jako mąż ten chłopak się zmieni, że przestanie pić. Wcale tak się nie dzieje. A może, że jak dziecko się pojawi, to on się zmieni. Nie zmieni się.
Przeprowadzono kiedyś też inne, bardzo ciekawe badanie, wśród żon alkoholików, które same przeszły terapię dla osób współuzależnionych. Ich świadomość na temat szkodliwości takiego uzależnienia była naprawdę duża. A mimo to te żony bardzo często nie mogły się pogodzić z abstynencją w domu. Denerwowały się, że muszą wyjść z imprezy z mężem, bo się pojawił alkohol. Że na następny dzień mąż nie chciał jechać na poprawiny ze względu na alkohol. Ta choroba niesamowicie uwiązuje człowieka.
A skąd wzięło się to przekonanie, że każda okazja jest dobra do napicia się?
Alkohol ma taką właściwość, że powoduje łatwą – choć fałszywą – regulację naszych uczuć. Żeby się cieszyć, trzeba mieć powód. A jak się cieszyć, skoro znowu coś się nie udało, z żoną się nie dogaduję, szef nie dał premii? Skoro spotyka mnie nieszczęście, to żeby zapomnieć, poprawić sobie nastrój, wypiję sobie piwo. Alkohol manipuluje naszymi uczuciami. Zabija nudę, bezczynność.
Byłem ostatnio na weselu. Dużo ludzi, spory lokal. W zasięgu mojego wzroku widziałem tylko 2 osoby, które nie sięgnęły po alkohol. Była natomiast matka z dzieckiem, córką, około 8-10 letnią. Podczas toastu za zdrowie pary młodej wręcz z wyrzutem ta kobieta powiedziała do dziewczynki “no czemu nie bierzesz kieliszka?”. Ja nie jestem abstynentem, ale za zdrowie też nie piję – bo ja po prostu wiem, że to wcale nie jest na niczyje zdrowie.
Nie da się ukryć, że w naszej kulturze takie przekonania są naprawdę trwałe.
I mocno zakorzeniło się właśnie to “picie na zdrowie”. Przypomniała mi się pewna historia ze szpitala. Mieliśmy pacjenta z bardzo zniszczoną wątrobą. Odratowano go, a po operacji żona przywiozła mu w słoiku smażoną kiełbasę. My tu biegamy, robimy badania – ten człowiek gdy trafił na oddział, był dosłownie żółty. A żona mu przywozi kiełbasę. I to nie tak, że ona “nie wiedziała”. To była wykształcona osoba, nauczycielka, która czytała dużo o chorobie alkoholowej, o marskości wątroby, która sama walczyła o to, żeby mąż przestał pić i jeszcze długo żył.
Jest to jakiś sposób na wybielenie się, pokazanie, że nie jesteśmy aż tacy źli – bo przecież my nie sprowadzamy ludzi na złą drogę, a wręcz przeciwnie, nawet fundujemy obiady dla ubogich. Jesteśmy tacy wspaniałomyślni. A przecież alkohol “poprawia trawienie”, “rozgrzewa”. To są mity. Alkohol nie rozgrzewa, a jedynie usypia czujność. Receptory, które odbierają uczucie chłodu, wyłączają się. Nie czuje się zimna. Ludzie, którzy umierają z wychłodzenia, wcale nie czują już w ostatnich chwilach życia, że jest im zimno – oni czują gorąco i tak umierają. Nie trzeba wcale bardzo niskiej, ujemnej temperatury, by ktoś zmarł z wychłodzenia. Wystarczy 6-7 stopni. Po alkoholu wyłącza się ten czujnik, organizm nie odbiera sygnału, że jest chłodno, znieczula się na zimno. I człowiek umiera.
Do tego dochodzi powszechna zdolność do iluzji, zaprzeczania i szukania wytłumaczenia, dlaczego się pije alkohol. A to że w domu trudna sytuacja, a to że mąż czy żona ma pretensje, a to szef w pracy jest zły, a to polityka jest nie do zniesienia. Każda sytuacja jest do wytłumaczenia. A jak następnego dnia pojawi się kac – to też nie przez picie alkoholu, tylko pewnie zagrycha była niedobra.
Co musiałoby się stać, żeby zmieniło się to podejście, że każda okazja jest dobra, żeby się napić?
Na pewno potrzebna jest świadomość, że alkoholik to człowiek. Nie chodzi o to, by potępiać tych ludzi, ale podawać wiedzę we właściwy sposób. Jego choroba najczęściej uderza nie tylko w niego, ale zwłaszcza w jego rodzinę. A u nas dostępność alkoholu jest nad wyraz powszechna. Asortyment dla biednych i bogatych, kilkadziesiąt rodzajów piw, win, wódek. Dla mężczyzn, dla kobiet. Z jednej strony podnosi się ceny alkoholu, ale za chwilę będzie nowy asortyment tańszy. Będzie cydr, bo mamy jabłka – a przecież trzeba wspierać polskich sadowników.
Sama wiedza nie wystarczy. Mniejsza dostępność może zniechęcić, bo mniej się chce iść po alkohol, gdy np. do sklepu jest daleko. Myślę, że trzeba jeszcze kilku lat. Wiele wody w Wiśle upłynie, zanim się to zacznie zmieniać.
[Za: stacja7.pl, zdj. Unsplash/Tim Mossholder]