Jest listopad 2015 roku. Mam prawie 38 lat. Troje dzieci. Nasz najmłodszy, pięcioletni synek pisze list do Świętego Mikołaja. Prosi w nim o brata, lub siostrę. Albo o bliźniaki. Ze wzruszeniem czytam ten list. W głębi serca marzę o jeszcze jednym dzieciątku, ale nie potrafimy z mężem podjąć świadomej decyzji.
Nie wydaje nam się to dobry czas na kolejne dziecko, choć wiem, że to tak naprawdę ostatni dzwonek. Chowam list do szuflady. Zapominam. Kilka tygodni później robię test ciążowy. Dwie kreski. Jestem oszołomiona, ale niewymownie szczęśliwa. Dziękuję Bogu za dar kolejnego życia. Rozwiązanie wypada w okolicach naszej 12 rocznicy ślubu. Myślę sobie – „Jaki piękny będziemy mieli prezent!” Czuję się jednak nie najlepiej, inaczej niż w poprzednich ciążach. Zrzucam to na wiek, zmęczenie, ale niepokój narasta. Pojawiają się symptomy mówiące o tym, że ciąża może być zagrożona. Staram się jednak nie tracić wiary. Dzieci tak bardzo się cieszą, ja też.
I dzień Świąt Bożego Narodzenia. Leżę skulona na łóżku, czuję, że jest źle. Proszę: „Boże, przecież nie możesz mi zabrać dziecka w Boże Narodzenie!” Jadę do szpitala. Lekarz bada, robi USG. Widzę moje maleńkie dzieciątko, jego bijące serduszko. Znów nabieram nadziei.
13 stycznia 2016. Czuję się dobrze, ale zauważam, że zaczynam krwawić. Jadę na Izbę Przyjęć. Czekam ponad 5 godzin. W gabinecie, podczas USG słyszę: „Bardzo mi przykro, nie widzę akcji serca.” Nasze dzieciątko umarło. Serce mi pęka. Pozwalają mi wrócić do domu i tam czekać na rozwój sytuacji. Mówię Bogu: „Dajesz mi dziecko, choć nie prosiłam a kiedy zaczynam się tak bardzo cieszyć, zabierasz je. Nie rozumiem Cię!” I Słyszę w sercu głos: „ Nie potrzebuję, żebyś rozumiała, ale żebyś ufała.”
16 stycznia 2016 nasze maleńkie dzieciątko przychodzi na świat. Jadę do szpitala, wizyta na Izbie jest jedną z najtrudniejszych i najbardziej traumatycznych, jakie przeżywam. Przez dwie godziny walczę z lekarką, która uparcie nazywa nasze dziecko „materiałem” i „tkankami” o to, by wydano mi papiery, ponieważ chcielibyśmy dziecko pochować. Jest sobota, wszystko w administracji zamknięte. Mam przyjechać w poniedziałek.
W poniedziałek rano zawożę dzieci do szkoły, idę do kaplicy i proszę o siły, by sprostać kolejnej wizycie w szpitalu. Po drodze do szpitala widzę na niebie niezwykłe zjawisko. Jedno słońce u góry i dwa po bokach. Nie mogę uwierzyć własnym oczom, zastanawiam się, czy rozum nie odmawia mi posłuszeństwa. Jest to jednak dla mnie jakiś znak z góry, od mojego dzieciątka: „ Mamo, nie płacz, wszystko jest dobrze.” Dopiero później szukam informacji i odkrywam, że widziałam tak zwane „słońca poboczne” zjawisko niezwykle rzadkie. W szpitalu proszę o możliwość zobaczenia dzieciątka, wiem, że mam takie prawo. Jest z tym problem, odsyłają mnie, każą przyjechać później. Widząc jednak moją determinację, kiedy wracam po kilku godzinach położne prowadzą mnie do pokoju pożegnań. Tam pierwszy raz wyraźnie je widzę. Jest dwucentymetrowym, skończonym, pięknym człowieczkiem. Mam główkę, ręce, nóżki i… uśmiech na maleńkiej buzi.
Decydujemy się z mężem na badanie płci. Po kilku dniach dowiadujemy się, że to był chłopczyk. Szykujemy się, by go pochować. Nasze dzieci bardzo to wszystko przeżywają. Pogrzeb jest w pierwszą sobotę miesiąca. Dzień Maryi. Bardzo trudny czas mimo bliskości rodziny, najbliższych przyjaciół oraz cudownych Sióstr Franciszkanek Służebnic Krzyża w Laskach, gdzie w grobie mojej Mamy zostaje pochowany nasz Synek.
W lipcu tego samego roku znów jestem w ciąży. Tym razem płaczę pół dnia z przerażenia. Boję się kolejnej straty, tłumaczę sobie jednak, że dwa poronienia z rzędu nie zdarzają się często. Czuję się bardzo dobrze. Nie mam żadnych dolegliwości. Nabieram nadziei. Początek sierpnia, wizyta u lekarza. To już prawie 10 tydzień ciąży. Niestety, dowiaduję się, że dzieciątko się nie rozwija. Pozostało na etapie 5-6 tygodnia. Nawet nie zdążyło zabić serduszko. Ciążę tracę 14 sierpnia, to czas, kiedy miał się urodzić nasz synek oraz wigilia naszej 12 rocznicy ślubu, którą spędzam w szpitalu. Ogromny ból, zwątpienie. Tylko wiara mnie trzyma. Powoli zaczynam wierzyć, że, próbując zrozumieć wolę Bożą, muszę pogodzić się z tym, że nie jestem już w stanie wydać na świat zdrowego dziecka. Kiedy w styczniu 2017 roku znajomy oddaje mi kilka paczek niemowlęcych ubranek, po rozmowie z mężem z ciężkim sercem wywożę je wszystkie do Caritasu. Mam 39 lat. Troje dzieci na ziemi i dwoje w niebie. Jestem pewna, że zamyka się bezpowrotnie pewien etap nie tylko naszego życia, ale także mojej kobiecości. Bardzo trudne doświadczenie.
Koniec marca tego samego roku, przypadkiem (a może, jak się okaże, nie przypadkiem, a zrządzeniem Opatrzności) natrafiam w Internecie na artykuł o Stanisławie Leszczyńskiej, położnej z Auschwitz. Czytam i w duchu dosłownie padam na kolana. Już od dawna żadne świadectwo życia nie zrobiło na mnie tak wielkiego i mocnego wrażenia. Przez wiele dni myślę o tej niezwykłej kobiecie nie przeczuwając, że za kilka tygodni stanie się mi jeszcze bliższa. Kwiecień. Sobota przed Niedzielą Palmową. Tknięta przeczuciem robię test ciążowy. Dwie kreski. Jestem oszołomiona, przerażona i zbuntowana. Robię wyrzuty Pan Bogu. Wiem, że nie dam rady przejść przez kolejną stratę. Już nie. Kłócę się z Nim w duchu, pytam – „dlaczego?”. Przecież wydawało mi się, że odczytałam Jego wolę, pogodziłam się, rozpoczęłam nowy, inny etap życia. Znów krzyczę: „Nie rozumiem Cię!” i ponownie słyszę w sercu: „Nie potrzebuję, żebyś rozumiała, ale żebyś ufała”. Ufała? Jak? To takie trudne! Przekonana, że ta ciąża skończy się jeszcze szybciej, niż poprzednie, proszę Boga: „Jeśli chcesz je zabrać, zrób to teraz, jak najszybciej, zanim zobaczę bijące serduszko, zanim będę miała kogo pochować.” Mimo fizycznych dolegliwości ciąża nadal trwa. Po kilku dniach decyduję się za wizytę u lekarza. Nie wierzę w powodzenie, ale po ludzku chcę wiedzieć, że zrobiłam, co mogłam. Jest Wielki Czwartek. Wchodzę do gabinetu. W wielkim stresie mówię, co mnie sprowadza. Lekarka chłodno stwierdza: W Pani wieku i stanie zdrowia proszę się liczyć z konsekwencjami. Ze zgonem włącznie. Potem rozwija przede mną wizje ciąży przeleżanej w szpitalu, zagrożenia życia. Na koniec dodaje: Ja nie zajmuję się pewnymi sprawami, ale jeśli pani chce, podam pani namiary. Z gabinetu wychodzę sztywna z przerażenia obiecując sobie, że nigdy do tej kobiety nie wrócę. Czuję jakbym spadała w jakąś przepaść, nie wiem, czego się uchwycić. I wtedy przed oczami staje mi ona – położna z Auschwitz. Chwytam się jej rozpaczliwie, myśląc, że jeśli ktokolwiek może mi pomóc, jeśli na kimkolwiek mogę się oprzeć, to tylko na niej. Na tej, która wbrew logice i warunkom, z Bożą pomocą, w piekle obozu dokonywała rzeczy niemożliwych. Proszę ją: „Uratuj mnie i moje dziecko.” Jest mi jednak niewymownie ciężko. I wciąż nie wierzę, że to może się udać. Co prawda dostaję leki, ale myślę: „Dziecko może się urodzi, ale pewnie będzie chore”. Strach mnie paraliżuje, obezwładnia. Wtorek po świętach. Najstarszy, 12-letni syn dostaje wysokiej gorączki, nie wiemy co się dzieje. W piątek jedziemy do szpitala, gorączka sięga ponad 41 stopni. Przez kolejne dni stan syna nie poprawia się, lekarze nie mogą znaleźć przyczyny. Ja jestem z nim w szpitalu, w ogromnym stresie i strachu o jego życie. Noce niemal nieprzespane, bo gorączka, mimo leków co 2-3 godziny wzrasta ponad 40 stopni. W końcu, po 9 dniach kolejny antybiotyk zaczyna działać a lekarze znajdują przyczynę – zapalenie kości. Przez niemal miesiąc jesteśmy w szpitalu, najpierw jednym, potem drugim, w którym śpię na dziecięcym materacyku, na podłodze koło łóżka syna. W tym wszystkim co jakiś czas przewija się myśl – „To nie może się udać. Nie w takich warunkach.”. A jednak dziecko pod moim sercem przejawia jakąś nadzwyczajną wolę życia. Ciąża trwa. Dziewiąty tydzień, rutynowe usg. Po raz piąty w życiu widzę na nim maleńki nieruchomy jeszcze kształt i migającą plamkę – to serduszko. Po raz pierwszy jednak nie czuję nic. Jestem skamieniała. Dopiero po kilku dniach przychodzi refleksja – to Maleństwo siedzi tam u mnie pod sercem i czeka, żeby je ktoś pokochał. Ja jednak nie jestem w stanie się otworzyć, tak bardzo boję się kolejnej straty. Wciąż przyzywam Stanisławę. Proszę ją: Przecież tam, w obozie, nie umarło Ci żadne dziecko, żadna kobieta. Teraz, z Nieba możesz więcej. Proszę, pomóż. Pojawia się nadciśnienie. Przez lekarzy moja ciąża oceniana jest jako ciąża wysokiego ryzyka. Dostaję dużą ilość leków, żeby się utrzymała. 13 tydzień. Kolejne USG. Na ekranie widzę maleńkiego człowieczka, który wyprawia takie harce, że lekarz ma trudności z pomiarami. Coś we mnie pęka. Zalewa mnie po raz pierwszy fala czułości i wzruszenia. Więc jednak jest, rozwija się. Wszystkie pomiary są poprawne. Robię test PAPPA. Tak dla „świętego spokoju”. Po 10 dniach telefon od lekarki, od innego lekarza wiadomość oznaczona jako pilna. Wynik nieprawidłowy. Prosimy o pilny kontakt. Okazuje się, że jest wysokie ryzyko trisomii, czyli Zespołu Downa. Po rozmowie z mężem decyduję się nie robić żadnych więcej badań. I tak nie bierzemy pod uwagę innej opcji, niż urodzenie dziecka. Pocieszam się myślą o prawidłowym usg, ale niepokój zostaje. Znów ciągnę Stanisławę za rękę, proszę. Rozmawiam z nią właściwie każdego dnia. Obiecuję w duchu – będę o Tobie mówić, tylko pomóż. Szukam materiałów o niej. Udaje mi się kupić książkę „Macierzyńska miłość życia” zawierającą wspomnienia jej dzieci oraz innych osób, które zetknęły się z nią na różnych etapach życia. Po raz kolejny jestem wstrząśnięta – obraz się dopełnia. Wizerunek nie tylko niezwykłej położnej, ale także kobiety i matki. Skąd ona brała na to wszystko siłę? 20 tydzień ciąży. Usg połówkowe. Czekam pod gabinetem. Serce bije jak oszalałe, mam wrażenie, że zaraz wyskoczy mi z piersi. Myślę sobie, że jeśli moje dziecko jest zdrowe, za chwilę coś mu się stanie ze względu na stres, jaki przeżywam. Dobrze, że przed usg nie mierzą ciśnienia, bo mimo podwójnej dawki leków czuję, że jest tak wysokie, że na cito wysłaliby mnie do szpitala. W końcu wchodzę do gabinetu. Lekarz sprawdza, mierzy, analizuje. Wszystkie pomiary w porządku. Pyta, czy chcę znać płeć, kiwam głową. Dziewczynka! Zalewa mnie fala wzruszenia a przez głowę przemyka myśl: „Anna!”. Jak każda matka, najbardziej pragnę, by moje dziecko było zdrowe, ale w domu mam dwóch synków i córkę, gdzieś w głębi serca marzę o jeszcze jednej córeczce. I oto jest. Od lekarza wychodzę na miękkich nogach, ale szczęśliwa, dużo spokojniejsza. Następnego dnia jadę do Łodzi, do wysokiej klasy specjalisty od genetyki, na jeszcze jedno badanie, które już kilka tygodni wcześniej umówiłam. To świetny lekarz i diagnosta, liczę, że potwierdzi to, co usłyszałam, bo w tyle głowy wciąż mam wynik testu PAPPA. Jednocześnie planuję udać się na grób Stanisławy. Podziękować i prosić o dalszą opiekę. Badanie trwa dwadzieścia minut, jest niezwykle dokładne. Lekarz pokazuje mi wszystkie najdrobniejsze szczegóły. Wszystkie pomiary zdają się być idealne, tak idealne, jak jeszcze w żadnej ciąży nie były. Wiem, czyja to zasługa. Jestem bezgranicznie wdzięczna. Po badaniu jadę z przyjaciółką do kościoła, w którym pochowana jest Stanisława. Nie jest łatwo znaleźć jej grób, ale w końcu się udaje. Klękam, patrzę dookoła i robi mi się niewymownie smutno. Kaplica w podziemiach. Na codzień zamknięta. Na grobie parę zwiędniętych kwiatków. Myślę – to nie tak powinno wyglądać. To miejsce powinno być miejscem życia! Tu powinny być wszędzie zdjęcia dzieci, które urodziły się dzięki niej. Obiecuję jej spontanicznie – „Jeśli moja córeczka urodzi się zdrowa, przywiozę Ci jej zdjęcie”. Wreszcie napełnia mnie spokój i kiedy wracam do Warszawy, decyduję się powiedzieć naszym starszym dzieciom. Dotychczas tak bardzo się bałam, tak bardzo nie chciałam, żeby po raz kolejny przechodziły ze mną przez ból straty, że nie zdradziłam się niczym. Kiedy ogłaszam im tę nowinę, radość jest taka, że ogarnia mnie wielkie wzruszenie i po raz kolejny ogromna wdzięczność. Pierwszy raz pozwalam sobie na myśl, że nasza historia może mieć szczęśliwy koniec, a zarazem początek. Myślę też, że nadchodzi czas, by zatroszczyć się o wyprawkę dla dzidziusia. Przecież nie mam nic.. Mówię Panu Bogu przekornie: „Słuchaj, ja nic nie mam, przecież wszystko oddałam. Dałeś mi dzieciątko, pomóż je wyposażyć”. Dziwnym zrządzeniem okazuje się, że jest mnóstwo osób, które chcą mi coś ofiarować albo pożyczyć. Dostaję sporo ubrań ciążowych a dla dzieciątka łóżeczko, pościel, beciki, śliczne ubranka, dwie kołyski, fotelik. Bóg zatroszczył się o wszystko. 23 tydzień ciąży. Do nadciśnienia i chorej tarczycy dołącza cukrzyca. Dieta nie pomaga, potrzebna jest insulina, a dawki wciąż wyższe i wyższe. Znów pojawia się niepokój, ale dzięki pomocy z góry trafiam na dobrych lekarzy. I znów proszę Stanisławę o wstawiennictwo.
32 tydzień ciąży, usg. Córeczka, która od jakiegoś czasu leżała spokojnie głową w dół, obraca się. Faktycznie pod prawym łukiem żebrowym czuję niewielki, okrągły, twardy kształt. To jej główka. Głaskam ją często, rozmawiam, próbuję namówić do obrotu. Na próżno. Tygodnie mijają. Zbliża się czas, kiedy będę musiała zgłosić się do szpitala na wywołanie porodu. To standardowa procedura przy cukrzycy. Ułożenie się nie zmienia. Lekarka prowadząca naciska na cesarskie cięcie. Mówi, że w moim wieku, przy towarzyszących chorobach i przy tym ułożeniu oraz spodziewanej dużej wadze dziecka każda inna opcja jest zbyt ryzykowna. W przychodni przyszpitalnej, do której trafiam ze względu na cukrzycę i nadciśnienie proponują jednak poród siłami natury tak, jak jest, lub próbę obrócenia dziecka. Lekarka prowadząca o obrocie nie chce nawet słyszeć. Straszy powikłaniami a nawet śmiercią, choć nie jest z tych, co lubią siać panikę i do tej pory bardzo mnie wspierała. Jestem wystraszona, skołowana. W szpitalu mówią: „To pani musi podjąć decyzję.” Ale ja nie wiem, co wybrać. Nie chcę nawet myśleć, że mogłabym zdecydować źle i zrobić krzywdę córeczce. Znów modlę się i proszę Stanisławę o pomoc w podjęciu właściwej decyzji. Jest czwartek, 30 listopada 2017 roku. Dostaję telefon ze szpitala, że czeka na mnie miejsce na patologii ciąży. Mogę przyjeżdżać. Mąż odwozi mnie na Izbę Przyjęć, potem musi wracać do dzieci. Nie wiem co będzie, nie mamy pewności, że zdoła dojechać na poród. Ja jednak jestem spokojna. Mówię mu: „Nie martw się. Stanisława będzie przy mnie.”. Głęboko w to wierzę. Docieram na salę, poza mną są już dwie inne dziewczyny. Czekają na wywołanie porodu. Po jakimś czasie jedną z nich podłączają do oksytocyny, widzę, jak się męczy. Wiem, że mnie też to może czekać. Tak bardzo chciałabym tego uniknąć. Niebawem przychodzi po nią położna, żeby zabrać ją na salę porodową. Wchodzi do sali i dziwnym trafem kieruje się prosto do mnie, choć leżę najdalej, jestem w zupełnie dobrej formie a ta nieszczęsna na łóżku przy drzwiach już się skręca z bólu. Przedstawia się i mówi: „Przyszłam zabrać panią na salę porodową.” Kręcę głową i mówię z uśmiechem: „To jeszcze nie ja” i wskazuję koleżankę. Wychodzą. Mam nadzieję, że wszystko pójdzie gładko. Modlę się za nie.
Popołudniu konsultacja. Lekarka, która konsultowała mnie wcześniej w przychodni po raz kolejny mówi o tym, że choć to rzadko wykonywany zabieg, mogą spróbować obrócić dziecko. Drugi lekarz, z którym też już wcześniej kilkakrotnie się zetknęłam, namawia na poród siłami natury, ale bez obrotu. Jestem w rozterce. Nie wiem co mam wybrać. Proszę Stanisławę: „Pomóż mi podjąć decyzję najlepszą dla mojego dziecka.” Nie wybaczyłabym sobie, gdyby tak blisko szczęśliwego rozwiązania coś jej się stało. Modlę się. Wieczorem zagląda do mnie moja koleżanka, położna, która całą ciążę ogromnie mnie wspierała. Bada brzuch, mówi: „Słuchaj, ona ma tu dużo miejsca, swobodnie pływa, moim zdaniem to może się udać.” W końcu idę do lekarki. Proszę o próbę obrotu następnego dnia. Zostaję poinformowana, że nie wolno mi już nic jeść ani pić, ponieważ w razie jakichkolwiek komplikacji w trakcie zabiegu, jadę prosto na stół operacyjny.
1 grudnia, pierwszy piątek miesiąca. Około 10 przychodzi położna, prowadzi mnie do gabinetu lekarza. Wchodzę – 3 lekarzy, dwie położne. Atmosfera poważna, jakieś rodzaj napięcia. Lekarz, ten który namawiał mnie na poród siłami natury, ma podjąć próbę obrotu. Spokojnym chłodnym tonem informuje mnie, że zabieg jest ryzykowny, rzadko się udaje i powtarza, że w razie komplikacji czeka mnie błyskawiczna cesarka. Upewnia się jeszcze, czy sala operacyjna jest przygotowana. To wzmaga we mnie świadomość powagi sytuacji. Kładę się na kozetce. Czuję się całkowicie bezbronna. Nie mogę już nic. Jeden lekarz przykłada głowicę od USG do mojego brzucha, drugi kładzie na nim ręce. Myślę: „Trzymaj się, Maleńka”, a potem już tylko w duchu znów przyzywam Stanisławę: „Kochana, proszę działaj!” Kilkanaście, może kilkadziesiąt sekund, kilka łagodnych ruchów i czuję, jak moja córeczka spokojnie i płynnie obraca się główką w dół. Nie mogę uwierzyć, że to takie „proste”. Jestem oszołomiona. Położna, która odprowadza mnie na salę mówi z niedowierzaniem: „Wie pani, ja nie pamiętam udanego obrotu na swoim dyżurze…”. Ale ja wiem, kto prowadził ręce tego lekarza. Wiem i dziękuję jej po wielokroć w duchu. Jestem przygotowana, że za chwilę mogą chcieć wywoływać poród, tak uprzedzała mnie lekarka. Lekarz, który obrócił Malutką mówi jednak, że nie będziemy się spieszyć. Dadzą mi czas do jutra, poobserwują, czy dzidziuś ma się dobrze i następnego dnia rano zdecydują co dalej. Jestem szczęśliwa. Następnego dnia jest przecież pierwsza sobota miesiąca. Dzień Matki Bożej. Idealny na spotkanie z córeczką. Wieczorem idę jeszcze do kaplicy. Długo się modlę i po raz kolejny oddaję w opiekę Maryi przez ręce Stanisławy. W dniu 2 grudnia 2017. Pierwsza sobota miesiąca. Rano położna znów prowadzi mnie do gabinetu lekarza. Badania i szybka decyzja – przebijamy pęcherz, może urodzi pani bez oksytocyny. Nie zdążam nawet zdziwić się: „To już”? Lekarz dzwoni jeszcze na blok porodowy, prosi o przygotowanie sali, bo może pójść szybko. Nie ukrywam, że na to liczę, starsze dzieci rodziłam bardzo szybko i gładko. Na razie wracam na salę na patologii ciąży. Piszę sms do męża, nie wiem jednak, czy da radę zostawić dzieci i przyjechać. Podpinają mi ktg, czekamy na to, żeby pojawiły się skurcze. W przeciwnym razie czeka mnie oksytocyna. Dość szybko dostaję informację, żebym się spakowała, bo za chwilę przyjdzie po mnie położna i pójdziemy na blok. Kiedy otwierają się drzwi od sali widzę tę samą kobietę, która z taką pewnością skierowała swoje kroki ku mnie dwa dni wcześniej. Ona być może mnie nie pamięta, ale ja odruchowo mówię: „ Widzi pani? Jednak byłyśmy sobie przeznaczone”. Znów myślę, że to nie przypadek.
Na salę porodową dojeżdża mąż. Skurcze się nasilają, oksytocyna najwyraźniej nie będzie potrzebna. Dziękuję Stanisławie po raz kolejny. Czas mija, robi się ciężko. Zawsze rodziłam szybko i gładko, teraz jest inaczej. Ból robi się trudny do wytrzymania mimo tego, że położna dwoi się i troi, żeby przynieść mi ulgę. Podsuwa piłkę, przynosi ciepłe woreczki na krzyż, proponuje prysznic. Jest spokojna, oszczędna w słowach, ale życzliwa i bardzo konkretna w działaniu. Wzbudza moje zaufanie. Około 13 jestem już mocno wyczerpana. Po badaniu dowiaduję się, że jestem dopiero w połowie drogi. Pierwszy raz myślę: „Chyba nie dam rady” i z jakimś wyrzutem pytam w duchu Stanisławę: „ Gdzie jesteś?”. A potem przemyka mi myśl, którą wypowiadam głośno: „ Ona się urodzi o 15.” To przecież Godzina Miłosierdzia. Ostatnie dwie godziny są naprawdę trudne. Mąż dzielnie mnie wspiera a położna spokojnie i mądrze prowadzi. O godzinie 14.55 nasza córeczka pojawia się na świecie, o 15 tulę do piersi tę maleńką główkę, którą tyle razy głaskałam przez brzuch. Nie mogę uwierzyć w to, co właśnie się dokonało. Miłosierdzie Boże jest nieskończone. Ania jest zdrowa i śliczna. Idealna. Po jakimś czasie przychodzi refleksja – gdzie była Stanisława? Przecież była w tym cichym spokoju mojej położnej, w jej zdecydowanych decyzjach i pewnych rękach. Tak, mimo mojego bólu, zmęczenia i chwil zwątpienia, wiem, że ona była ze mną cały czas. Do domu przyjeżdżamy popołudniu 5 grudnia. Gdzieś przychodzi refleksja, może trochę żartobliwa – co prawda po dwóch latach, ale Święty Mikołaj spełnił prośbę naszego synka! Mijają miesiące, Ania rozwija się świetnie. Na Chrzcie Świętym otrzymuje imiona Anna Stanisława. Dopiero rok po jej urodzeniu udaje mi się przekazać jej zdjęcie do Łodzi. Proszę siostry z Domu Samotnej Matki imienia Stanisławy Leszczyńskiej, żeby zaniosły je na jej grób. Głęboko wierzę, że jest pierwsze, ale nie ostatnie.Dziś, gdy piszę to świadectwo, Ania ma dwa latka i cztery miesiące. Jest śliczną, mądrą, rozgadaną dziewczynką, naszym promyczkiem. A pod moim sercem rozwija się kolejne życie. O jego istnieniu dowiedziałam się 11 marca, w rocznicę narodzin Stanisławy dla Nieba, choć datę skojarzyłam później. Tym razem nie towarzyszy mi strach. Mam w sobie głęboki spokój. Mam 42 lata. To moja siódma ciąża. Mam dzieci na ziemi i w niebie. Wiem, że wszystko może się zdarzyć. Gdzieś w głębi serca tli się nadzieja, że może Stanisława potrzebuje jeszcze mocniejszego, podwójnego świadectwa. Że ta data 11 marca nie była przypadkiem. Wiem jednak, że często Boża perspektywa jest zupełnie inna, niż ludzka. I, że moja miłość do Stanisławy, moja ufność Bogu, nie są gwarantem powodzenia w naszym ludzkim pojmowaniu tego słowa. Tak samo jak jej bohaterska postawa nie była w stanie w ostatecznym rozrachunku uratować większości dzieci, które przyjmowała na świat w obozie. To w co wierzę i w czym pokładam nadzieję, to to, że, przez cokolwiek przyjdzie mi przejść, ona – Stanisława - mnie przez to przeprowadzi.
[Za: TakRodzinie nr4/2022]